niedziela, 29 listopada 2009

Z domu

Jeszcze przedwczoraj byłam w Kairze.

Ostatni raz przejechałyśmy się ze Sławką kairskim autobusem. Poszłyśmy na Cytadelę i do starej dzielnicy z przepięknymi meczetami. Ostatni raz odwiedziłyśmy suk i wypiłyśmy pachnącą, mocną i słodką herbatę.

Wieczorem przyjaciele Sławki urządzili imprezę w stacji, a później Sława i Fabian - jej kolega (tak wygłupiał się w taksówce, że rozbroił nawet kierowcę, a ja śmiałam się jeszcze w samolocie), odwieźli mnie na lotnisko.

Znowu mogłam podziwiać przecudowny, nocny Kair. Chyba żadne inne miasto nie jest tak piękne i błyszczące jak to. Mimo całego brudu, smogu, zza którego nie widać panoramy z Cytadeli, śmieci na ulicach i powietrza, od którego kaszlałyśmy jak zepsuty diesel, chciałabym tam jeszcze kiedyś wrócić.

I już zaczynam tęsknić.


Przyjechałam do Poznania.

Jerzy odebrał mnie z umówionego miejsca i natychmiast stwierdził, że najpierw zabiera mnie na obiad. Do nowej, kilka dni temu otwartej, restauracji Goko. Było pysznie, a Mój Mężczyzna wygłupiał się jedząc ... pałeczkami :DDD Ale to nie koniec: zaczęły dzwonić telefony, a Jerz, najpierw gadając z rozmówcą szyfrem, stwierdził, że to nie koniec atrakcji - teraz jedziemy do kina. Zaczęłam się załamywać - byłam już tak zmęczona, że chciało mi się płakać. Potem jeszcze jakieś zakupy. Najwyraźniej miałam nie dotrzeć do domeczku.

W domu WIELKA NIESPODZIANKA!

Jerzy, nie śpiąc przez kilka nocy, wyremontował pokój Zosi i naszą sypialnię!

Mój Ukochany zrobił w naszym pokoju totalną rewolucję. Mamy teraz ogromną, wygodną szafę z lustrami, przepiękny porządek (uczyniony przez Pryszczatą Świnkę - Dominikę, która tydzień spędziła w szpitalu i zamiast leżeć, umęczyła się z niespodzianką dla mnie - to ona opóźniała nasz powrót do domu) i ciemnoczerwone, nastrojowe ściany oraz dopasowane do tego wszystkiego firanki.

Mam cudowną rodzinę.

czwartek, 26 listopada 2009

M'as salama Aleksandrio

Wczoraj lało.
Podobno zawsze na Świętą Katarzynę tu pada. Przesiedziałam dzień w domu, a wieczorem przyszło kilka przemiłych osób :)

Za to dziś od rana biegaliśmy, bo Sława i Jakub mieli wolny dzień. Najpierw Katakumby Anfuszi, a potem Kom asz Szukafa - też nekropola. Zdjęć bardzo niewiele, bo tak jak w większości miejsc, nie wolno fotografować.

Potem znowu suk i zaciekłe targowanie - tu chyba wszyscy to uwielbiają. Kupiłam chustki - Egipt, to prawdziwe chustkowe zagłębie - może dlatego, że niewiele kobiet chodzi tu bez nakrycia głowy. W każdym razie nie widziałam tu dwa razy takiej samej szmatki :D

A jutro wyjeżdżamy do Kairu.

Do widzenia Aleksandrio - mam nadzieję, że kiedyś tu wrócę.

środa, 25 listopada 2009

List z domu :)

Było mi smutno kilka dni temu , ale dostałam z domu, od Ukochanego, maila:

Zosia dziś rano podczas ubierania śpiewała:
Boża radość mnie rozbiera.... uuuuuu.

A zaraz potem:
Bród kocha mnie takiego jakim jestem
Bród kocha mnie każdym swoim gestem....:)

wtorek, 24 listopada 2009

Aleksandrii c.d.

Najpierw było Muzeum Narodowe, a potem Kolumna Pompejusza.

Ale jeszcze przedtem znowu odwiedziłam cmentarz włoski. Bardzo tu spokojnie i można uciec przed miejskim zgiełkiem, który zaczyna mnie już troszkę męczyć. Bielusieńkie grobowce, murszejące krzyże, pamiątkowe płyty dla ukochanych, którzy odeszli, pomalutku ulegają rozkładowi jak śliczne kamienice, w których kiedyś, dawno temu, mieszkali Ci sami ludzie, których nazwiska pamiętają wciąż chyba już tylko nagrobki.

Po wyjściu z nekropoli dostałam dawkę klaksonów, odbyłam sprint między autami (zaczynam być w tym naprawdę dobra :D) i wmaszerowałam do Muzeum Narodowego. Tam natychmiast pozbawiono mnie statywu (względy bezpieczeństwa - wszędzie czyhają terroryści :D), a potem mogłam już spokojniutko obejrzeć sobie kolejną porcje prześlicznej ceramiki, szkła, biżuterii i innych pamiątek po.... zmarłych. Hm, takie muzeum, to też rodzaj cmentarza.

Do Kolumny pomknęliśmy taksówką. Już pisałam, że tu nie istnieją żadne przepisy drogowe. Dziś kierowca przeszedł sam siebie, gadając przez cała drogę przez komórkę i dwukrotnie narażając nas na czołówkę z tramwajem, a potem wykrzykując i wykłócając się o stawkę za przewóz z Jakubem.

Wracaliśmy już na piechotę. Po drodze spostrzegliśmy jeszcze jeden suk i postanowiliśmy go spenetrować.

Sława zaciekle szukała kolejnej sziszy do kolekcji. Ja, jak obłąkana, w potwornym ścisku znowu próbowałam zrobić jakieś zdjęcie, a Jakub,wystając ponad tłum jak samotna wyspa, pilnował żebyśmy znowu nie zginęły jak wczoraj. Normalnie koszmar przedszkolanki ;DDDD

Trafiliśmy do ulicznej rzeźni. Właściwie na ulicę Rzeźnicką. Od początku do końca stały stoły z królikami, kurami, indykami, leżały młode wielbłądy i krowy. Barany w kojcach czekały na jutrzejszą kaźń - święto Bajram (Id al Adha), przypominające o ofierze Abrahama. Wiem - mało przyjemne, ale wbrew pozorom Egipcjanie jedzą bardzo mało mięsa. Co kraj, to obyczaj - z powodu małego spożycia mięsa biedni cieszą się z jutrzejszego święta.

Jakoś nam to wszystko nie odebrało apetytu. Od kilku dni polowaliśmy na krewetki i kalmary i dziś udało się nam dojść do knajpki gdzie to serwują. Po ścianie szedł karaluch, pod stołem czatował kot, a krewetki były świetne :DDDD

Hm, właśnie przed chwilą ktoś mnie próbował wystraszyć żółtaczką. Wprawdzie dotąd jakoś udało mi się uniknąć, bardzo tu popularnej, "zemsty faraona", choć wszyscy spotkani ludzie przeżyli tę wątpliwą atrakcję, ale może faktycznie karaluchy w knajpie nie są doborowym towarzystwem?

Jutro poproszę moją patronkę, Świętą Katarzynę - jutro jest tu też jej święto) o opiekę nad moim systemem trawiennym :DDD.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Wyrazy ubolewania

... i serdecznego współczucia.

Dla turystów obwożonych, jak króliki w klatkach, klimatyzowanymi autobusami.

To, że mogę się tu zgubić, stanąć oko w oko z karaluchem w łazience, posmakować miejscowe żarcie z blaszanej, pogniecionej miski, wypić koszmarnie słodką i mocną herbatę i pogadać na migi z każdą napotkaną osobą daje mi coś czego nie doświadczy żaden "zorganizowany" turysta.

A teraz Kuba i Sława pokazują mi czego nie udało mi zobaczyć, ale może kiedyś się uda. Oglądam setki jakubowych zdjęć z Siwa, Synaju, Asuanu, Luksoru. Za chwilę jeszcze więcej zdjęć pokaże nam Sława. A ja będę mogła sobie pomarzyć :D

Per pedes apostolorum...

... czyli "piechotą, na wzór apostołów" polazłam dziś bulwarem Cornishe, nad samym morzem, do fortu Quaitbaia.

Fajna to była wycieczka. Szłam sobie i szłam. To dość daleko od nas na piechotę. Tradycyjnie już, pozdrawiali mnie wszyscy napotkani Egipcjanie i część z nich żądała zrobienia im zdjęcia.

Bardzo sympatycznie się wędrowało i podglądało rybaków wiążących sieci i wracających z połowów, wędkarzy, spacerujące pary i moje ulubione koty.

Koty są tu zresztą wszędzie. Małe, duże, pręgowane, łaciate - jakie kto chce. Żebrzą pod kafejkami i knajpkami, grzebią w śmietnikach, są w całym mieście. Wczoraj napotkaliśmy karmicieli kotów. Panowie siedzieli w zaśmieconym miejskim parku na ławeczkach i z plastikowych torebek wyrzucali czekającym zwierzętom resztki mięsa. Warto to robić: inaczej Aleksandrię zjadłyby szczury.

Od rana szedł dziś za mną jakiś pan. Towarzyszył mi przez niemal całą drogę. Raz był przede mną, raz za mną. Dość szybko się zorientował, że go zauważyłam i najpierw pokazywał mi koty, a potem pięknego egipskiego zimorodka, polującego z nabrzeża. Zajęta próbami zrobienia zdjęcia nie zauważyłam jak facet zniknął. Prawdopodobnie był to mój anioł stróż z policji turystycznej.

Dotarłam do fortu Quaitbaia. Tu skończył się spokój i zaczęły sie schody. Najpierw napadli na mnie dorożkarze, chcący przetransportować mnie za poczwórną cenę do centrum miasta dychawiczną habetą, potem pojawili się sprzedawcy dóbr wszelakich, oferujący gipsowe skarabausze, lakierowane muszelki i śniegowe kule z piramidą w środku. Na koniec oskubali mnie z kasy za bilet, którego nie dostałam, policjanci w Forcie.

E tam - i tak było fajnie choć nogi bolą mnie nieprawdopodobnie - przedeptałam dziś troszkę.

Popołudnie było pasmem uciech hedonistycznych. Pożarliśmy grupowy obiad u Mohameda Ahmeda (jego wierną klientką jest Królowa Zofia Hiszpańska) na blaszanych talerzach w niedużej knajpce. Było wspaniale. Był ful aleksandryjski (bób z tahiną, pomidory, pietruszka, świeża cebulka), moja ulubiona torszia (znakomita ostra marynata z warzyw o zapachu... gnijącej ścierki, o jakże znamiennej nazwie :DDD), kiszone buraki, zupa z soczewicy - sziorba ac z kamunem, duszone w pomidorkach bakłażany, humus i tahina. Muszę tu jeszcze spróbować molohiji czyli zielonego gluta - mówią, że pyszny, a ja wierzę. Potem kawka z kardamonem u Greka Safianopoulosa. Jestem w kulinarnym niebie :DDDDDDD

Teraz siedzę sobie najedzona i szczęśliwa (jak jestem najedzona to u mnie stan chroniczny :DDDDD), korzystam bezczelnie ze stacyjnego komputera, bo nie wiem kiedy znowu go dopadnę.

niedziela, 22 listopada 2009

Al'Iskandarija

Po mrożącej krew w żyłach podróży taksówką na dworzec kolejowy (bagaże, nie przypięte, na dachu samochodu przy szybkości 140 km/h) wsiadłyśmy do wagonu pierwszej klasy, jadącego do Aleksandrii.

Dojechałyśmy na miejsce i pierwszą napotkaną atrakcją okazały się być moje........ nogi. Po pięciu dniach intensywnego joggingu po Kairze, cztery godziny w pociagu okazały sie zabójcze i sprint z walizką skończył się ostrym bólem, przykórczem mięśni i płaczem.

Nogi zwalczyłam. I koniec. Tyle do zobaczenia, a ja mam siedzieć w miejscu? NIGDY W ŻYCIU!!!!!

Wieczorem pierwszy spacer po mieście w towarzystwie Joanny i Kuby do wybrzeża. Kuba zna tu wszystkich w okolicy. Witają go wszyscy spotkani ludzie w dzielnicy, a dzieciaki go uwielbiają: gra z nimi w piłkę.

Następnego dnia zostałam zabrana na wykop. W centrum miasta widnieje wielka dziura w ziemi, a w niej pracują polscy archeolodzy. Między innymi Sławka, Joanna, Kasia i Jakub. Z polskich akcentów mam tu jeszcze ........ dudki i pliszki :DDDDDDDD Mieszkają w ruinach i wyżerają robale z trawnika. Nie boją się wcale.

W piątek zrobiliśmy sobie wycieczke do Wadi Natrun. Do koptyjskich klasztorów. Piękne miejsca i przedziwne historie świętych.

Dojechaliśmy najpierw autobusem, a potem tuk-tukiem :DDDDDD - śmiesznym pojazdem skonstruowanym z motocykla. Władowaliśmy się do tego ustrojstwa i przemieściliśmy ciała do pierwszego z klasztorów. Później korzystaliśmy z uprzejmości koptyjskich pielgrzymów, których tego dnia było tu mnóstwo. Byli tak mili, ze specjalnie zbaczali z drogi, żeby nas dostarczyć do upatrzonego miejsca.

Tak sobie myślę, że dziwni musieli być ci mnisi: dobrowolnie osiedlić się na środku niczego? Hm.

Wczoraj, za to, główną atrakcja dnia było moje ......... zgubienie się w mieście. W sumie, w końcu się odnalazłam, ale pomieszało mi się dokładnie wszystko: wąskie uliczki z wymieszaną i koszmarnie zaniedbaną, kolonialno-współczesną zabudową, sklepiki, uliczne warsztaciki, przekupnie..... Wszystko, wszystko. Dotarłam pod dom i ...... popłakałam się. Wprawdzie dość szybko przestałam, bo w planach była wyprawa na aleksanryjski suk, ale Kasia pożyczyła mi mapę Aleksandrii i dziś już nie zginęłam. To miasto ma ponad 5 milionów mieszkańców! Chyba czuję się troszeczkę usprawiedliwiona.

Suk Aleksandyjski jest miejscem niezwykłym i przedziwnym, a do dobrego tonu należy targowanie się do upadłego ze sprzedawcą. Kuba i Sława osiągnęli w tym chyba poziom mistrzowski i chustki, które początkowo oferowano nam za 40 egipskich funtów kupiliśmy za 15, a z sukienką, którą upatrzyła sobie Sławka, właściciel sklepu biegł za nami jak perszing.

Dziś znowu udręczyłam Joannę pytaniami o mozaiki, a potem poszłam do Cmentarza Łacińskiego. Piękne, ciche i niesamowite miejsce w centrum miasta. Ukryte za wysokim białym murem jest enklawą ciszy i spokoju. I dudków :DDDDDDD Mam wrażenie, ze są tu wszędzie i z zapałem eksterminują miejscowe robale, które tu osiągają rozmiary małego czołgu.

Bardzo tu jest niezwykle w tej Afryce. Tu wszystko jest bardziej: kolory, słońce, temperatury, choroby, ludzie, rośliny. Zwykłe doniczkowe kwiatki, które smętnie u nas wegetują w za małych doniczkach, robią tu za ogromne drzewa. Fikusy, hibiskusy, szeflery, figowce i każde inne zielsko jest wybujałe do niemożebnej wielkości, a rośnie sobie zwykle na środku chodnika dla pieszych i uniemożliwia przejście. Prócz narodowego sportu Egipcjan czyli slalomu między jadącymi autami, nauczyłam się także nie korzystać z ciągów pieszych, a za to, jak Aleksandryjczycy i Kairczycy, tworzyć trzeci, pieszy pas ruchu :DDDDDDDDD

A jutro...... Zobaczę co jutro :DDDD Może znowu uda mi się dopaść komputer :DDDD

środa, 18 listopada 2009

Lost and found :DDDDD

Czyli bagaż został odnaleziony :DDDDDDDD

Dziś przyleciał z Kolonii.

Sława, w upojeniu, biegła jak mały czołg przez halę przylotów i promieniała szczęściem :DDDD W stacji wybebeszyła plecak i przytuliła chyba każdą wyjętą z niego rzecz :DDDDDD Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie szczęścia osoby pozbawionej przez pięć dni bagażu po jego odnalezieniu :DDD Jesteśmy więc w komplecie i możemy zacząć żyć :DDDD

Wczoraj po południu pojechałyśmy sobie do Muzeum Ceramiki. Nawet napisałam co obejrzałyśmy, ale komputer mi zeżarł i juz nie pamietam co powypisywałam. A szkoda, bo obejrzałam dużo fajnych i ciekawych niezmiernie rzeczy. Tu zreszta trudno sie nudzić - wszystko jest ciekawe: ludzie, ulice, jedzenie, wszędobylskie koty grzebiące w śmieciach na każdym rogu ulicy. Pratchett opisując Ankh - Morpork myślał o Kairze.

Dziś wieczorem poszliśmy na spacer. Na ulicach pracowali jeszcze rzemieślnicy: tapicerowie, stolarze, piekarze. Uśmiechnięty, piękny staruszek z wielkim żelazkiem (to pan prasujący usługowo na ulicy powierzone ubrania) pozował do zdjecia ze Sławką i Elizą. Trochę dalej, w małej palarni, kupiłam wielka pakę pachnącej kawy, zmielonej już razem z kardamonem. Po powrocie będę sobie gotować poranną kawkę i wspominać kairskie wieczory.
Jutro wyjeżdżamy w końcu do Aleksandrii. Nie zobaczyłam masy rzeczy, które tak bardzo chciałam obejrzeć, ale i tak dużo dużo więcej niż sie spodziewałam, bo Sławka jest niestrudzona w łażeniu, opowiadaniu i planowaniu kolejnych i kolejnych atrakcji. Mam cichutką nadzieję, że w przyszły piątek, w drodze na lotnisko zobaczymy jeszcze Miasto Śmieciarzy - Muqattam - i monumentalne rzeźby Mariusza Dybicha, którego tu w stacji spotkałyśmy, w koptyjskim kościele. A może uda nam się dotrzeć do Miasta Umarłych? Albo może uda nam się.......?
E tam - Kair na razie stoi. Może kiedyś jeszcze tu wrócę? Bardzo bym chciała.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Kasia na Czarnym Lądzie :DDD

I ciągle jeszcze w Kairze.

Czekając na bagaż Sławki, odwiedziłyśmy dziś z Wojtkiem - bardzo sympatycznym, młodym geofizykiem, dzielnicę koptyjską.

Złaziliśmy Muzeum Koptyjskie i stąd żadnych zdjęć nie będzie: przy wejściu zabrano nam sprzęt i musicie mi uwierzyć na słowo, że trzeba to zobaczyć na własne oczy. Piękna ceramika, jeszcze piękniejsze tkaniny, wszystko w imponujących wnętrzach.

Sama dzielnica bardzo zaniedbana, przepotwornie zrujnowana, ale bardzo niezwykła. Biegałam jak obłąkana od drzwi do drzwi i usiłowałam zrobić jakieś sensowane zdjęcia, ale nie wiem co wyjdzie, bo uliczki są bardzo wąziutkie i nie zawsze obiektyw obejmował całość kadru, który chciałam zrobić.

Poszliśmy na cmentarz koptyjski. Jeśli ktoś spodziewa się rzędów nagrobków, to grubo się myli. Koptowie (Egipcjanie chyba zresztą też) pragną aby ich atentaci spoczywali sobie w warunkach przypominających domowe więc całość prezentuje dość niezwykły melanż miejskiego wysypiska śmieci i podmiejskiego osiedla domków jednorodzinnych. Między tym wszystkim błąkają sie bezdomne kundle, a króluje tu fragment twierdzy Babilon z drugiego wieku naszej ery, zbudowanej za czasów cesarza Trajana. Żal, że takie miejsce jest w tak opłakanym stanie.

Po powrocie Sława się poddała. Oświadczyła, że idzie nabyć niezbędne fragmenty bielizny, bo ma dość tego, że jej plecak lata teraz po całej Europie. Doświadczyłyśmy przyjemności kupowania w kairskim sklepie. Niewiele rzeczy na nas pasowało: Egipcjanki są obficie wyposażone przez naturę z przodu i w okolicy bioder :DDDDD więc lwia część bielizny osobistej przypomina namioty tuaregów :DDDDDDDD Mam przemożne wrażenie, że garderoba kupiona przez moją przyjaciółkę została zaprojektowana dla tutejszych nastolatek :DDDDDDD

Zjedliśmy kolację (na obiad była uliczna szałarma - z barana - luuuuuuuuuubię baraninę :D od dzisiaj) w znajomej falafelowni. Właściciel ucieszył się szaleńczo i zażądał przegrania mu zdjęć z wczoraj na jakąś płytę :D Potem próbowaliśmy nowych rzeczy. Jestem fanką ulicznych knajp :DDDD W małych, cieniutkich berecikach można zjeść: 1) pyszne tałamyje - klopsiki z ciecierzycy z pomidorami i pietruchą, 2) batindżan w tomacie :DDDD czyli bakłażan z pomidorami, 3) pastę z bakłażana z czosnkiem i tahiną, 4) szakszukę czyli jajo z pomidorami, która jako żywo przypomina naszą jajecznicę na pomidorach, ale z racji zupełnie innych proporcji smakuje znacznie lepiej :D
Teraz najedzone, opite jak bąki gorącą herbatą, czekamy na dalszy ciąg serialu pod tytułem "Bagaż w obłokach", który po malutku zaczyna przeradzać się w wenezuelską telenowelę :DDDD

sobota, 14 listopada 2009

Miało być jak zawsze.....

..... a jest jeszcze lepiej :DDDDDDDDD

Leciałyśmy w nocy. Echo jakichkolwiek widoków. Za to sam lot był przedsmakiem Kairu :D

Prócz kilkorga Europejczyków, w tym nas, same afrykańskie rodziny z maleńkimi dziećmi. Między rzędami siedzeń przewalały się tłumy egipskich tatusiów niańczących i uspokajających maluchy. Mamy siedziały sobie spokojnie i oceniały sytuację, a ojcowie przebierali, karmili, kładli spać, przewijali i plotkowali na potęgę :D I hołubili swoje połowice. Normalnie atmosfera jak na suku :DDDD

Nad Kairem zaczęliśmy kołować. Długo. Bardzo długo. Nie dziwcie się. Było pięknie. Miasto z góry wygląda jak klejnot. Albo jak kolonia fluoryscenecyjnych grzybów lub bakterii. Naprawdę. Jest cudowny - nie potrafię tego opisać. W dole płynęły rzeki świateł, a meczety wybijały się błękitno-zielonym kolorem na tle całej metropolii.

Na lotnisku okazało się, że doleciałyśmy tylko my. Nasz bagaż już nie. Omamione obietnicą telefonu i odwiezienia nam walizek do domu, wzięłyśmy taksówkę i odbyłyśmy lekko drastyczną podróż do miejsca zakwaterowania. Pan oferujący swoje usługi, okazał się być przypadkową osobą i połączył przyjemne z pożytecznym, transportując nas do Heliopolis za podwójną stawkę :DDDDD Odkryłyśmy przy okazji, że w Kairze nie istnieją żadne przepisy drogowe, a przy przeglądzie technicznym najważniejszą sprawą jest klakson, którego tutaj używa się tutaj bez żadnych ograniczeń :DDDD

Rano obudziła nas kakofonia klaksonów i ostre światło. I śpiewy muezinów.

Pojechałysmy do piramid.

Hmmmmmmm. Mówiąc szczerze wrażenie zrobiły na mnie niewielkie. Chyba przez stada wycieczek i karawany autobusów. I naciągających nas na wydatki miejscowych handlarzy "wszelkim dobrem" :DDDD Dopiero w samej piramidzie zdałam sobie sprawę z ogromu budowli nade mną i ciężaru kamulców, z których to wszystko stworzono. Hmmmmmm. Wychodziłam baaaaaardzo szybko. Jak wrócę uzupełnie wpisy o zdjęcia i komentarze.

Właściwie pod piramidami największą atrakcję stanowiłyśmy my czyli Sława i ja. Egipcjanie bez przerwy namawiali nas do fotografowania się ze sobą, wypytywali skąd jesteśmy, czym się zajmujemy, jak duże są nasze rodziny. Tego dnia byłyśmy byłyśmy bardziej oblegane niż piramida Chefrena :DDDDDDDD


W drodze spod piramid do domu odkryłyśmy, że wieczorem będzie mecz. Wielki mecz między Egiptem a Algierią. Po ulicach jeździły masy aut z zachwyconymi kibicami, wyły syreny, ludzie skandowali "Egipt, Egipt", trzaskały fajerwerki, wszyscy śpiewali, tańczyli, walili w bębny i korzystali z wszelkich możliwych okazji do zrobienia jeszcze większego hałasu :DDDDDD Żadnej agresji tylko wielka, wielka radość, a potem........ Kair zamarł. Tylko z okien słychać było entuzjastyczne ryki przy każdej bramce. Brak alkoholu sprawił że całe miasto bawiło się do białego rana :DDD

Odzyskałyśmy jedną z walizek i przeżyłyśmy wielką radość, że nie będziemy musiały już zażywać kąpieli, po której trzeba się wycierać kłębem papieru toaletowego i jeszcze większą na widok czystej bielizny :DDDDDDDDDDD

Radość skończyłą się rano: potworną migreną i retrospekcją z posiłków z poprzedniego dnia. Podróż, zdenerwowanie zgubionym bagażem, dwie nieprzespane noce spędzone na poszukiwaniu ich na lotnisku zrobiły swoje.

Nic to. Po południu i tak wybraliśmy się z przemiłym Panem Jarkiem - archeobotanikiem, do Muzeum Kairskiego. Nie będę tego opisywać. Nie da się. Tam trzeba spędzić nie kilka godzin, ale kilka dni po kilka godzin żeby przyswoić, to co się zobaczyło. A jest co oglądać. Oj jest.

Ogólnie: Kair jest miastem potwornie zaśmieconym, hałaśliwym i męczącym, ale ludzie tutaj są życzliwi i chętni do pomocy. Pan z falafelowni niedaleko naszej kwatery poznaje nas już i pozdrawia z daleka, a dziś w małej kanjpce, w której jadłyśmy koszeri (niesamowicie smaczną mieszaninę makaronu, soczewicy, prażonej cebuli i pomidorów) mężczyźni ustąpili nam miejsc, umyli stół i tłumaczyli jak się to je :D Jeśli ktoś ma kompleksy poroponuję leczyć je tutaj :D Dla połowy facetów w tym mieście jesteśmy "habibi" (ukochana, najmilsza), a druga połowa próbuje empirycznie przekonać się (najlepiej w autobusowym tłoku) jak smakuje Europejka :DDDDDDDDD
Teraz siedzimy na tarasie. Pijemy polską żubrówke i palimy sziszę. Sława robi plany na jutro, bo wciąż jeszcze czekamy na jej bagaż. Może jutro znowu uda mi się dopaść komputer i napisać co się działo. Na razie dobranoc :D

czwartek, 12 listopada 2009

No to lecę

Właściwie najpierw jadę, a potem dopiero lecę.

Daleeeeeeeeeeeko.

Do ciepłych krajów.

Miałam takie cudowne wizje: ja, jako ten bocian lubo łąbędź - w każdym razie duże i białe - lecę do tych ciepłych krajów. Rzeczywistość jak zwykle jest złośliwa i polecę... jako wrona raczej, bo właśnie wyhodowałam sobie paskudne zapalenie gardła i wydaję z siebie rzężenie jak zepsuty diesel.

A co tam. Ciepłe kraje to ciepłe kraje. Gardło mi nie przeszkodzi. Idę się pakować i jeśli w trakcie tej straszliwej i niepojętej czynności nie zwariuję, to...lecę. Do zobaczenia :D

poniedziałek, 9 listopada 2009

Miś Bezimienny

Ano bezimienny.

Albo może już nazwany? Nie wiem, bo zamieszkał z Kimś Miłym, kto może nadał mu już jakieś imię :D

W każdym razie kolejny „Kołtuniak” :D

wtorek, 3 listopada 2009

Spać

Przejechał mnie czołg.



Potem ciężarówka.

Później ktoś zeskrobał mnie łopatą z jezdni i wetknął do maszynki do mięsa.

A wszystko przez za małą ilość światła w ciągu doby.
Bleeeeeeeeeeeeeeeeee!

Ale to nic! Za chwilę będzie grudzień i dzień się wydłuży.

I już zaraz przyjdzie wiosna :D O!