poniedziałek, 23 listopada 2009

Per pedes apostolorum...

... czyli "piechotą, na wzór apostołów" polazłam dziś bulwarem Cornishe, nad samym morzem, do fortu Quaitbaia.

Fajna to była wycieczka. Szłam sobie i szłam. To dość daleko od nas na piechotę. Tradycyjnie już, pozdrawiali mnie wszyscy napotkani Egipcjanie i część z nich żądała zrobienia im zdjęcia.

Bardzo sympatycznie się wędrowało i podglądało rybaków wiążących sieci i wracających z połowów, wędkarzy, spacerujące pary i moje ulubione koty.

Koty są tu zresztą wszędzie. Małe, duże, pręgowane, łaciate - jakie kto chce. Żebrzą pod kafejkami i knajpkami, grzebią w śmietnikach, są w całym mieście. Wczoraj napotkaliśmy karmicieli kotów. Panowie siedzieli w zaśmieconym miejskim parku na ławeczkach i z plastikowych torebek wyrzucali czekającym zwierzętom resztki mięsa. Warto to robić: inaczej Aleksandrię zjadłyby szczury.

Od rana szedł dziś za mną jakiś pan. Towarzyszył mi przez niemal całą drogę. Raz był przede mną, raz za mną. Dość szybko się zorientował, że go zauważyłam i najpierw pokazywał mi koty, a potem pięknego egipskiego zimorodka, polującego z nabrzeża. Zajęta próbami zrobienia zdjęcia nie zauważyłam jak facet zniknął. Prawdopodobnie był to mój anioł stróż z policji turystycznej.

Dotarłam do fortu Quaitbaia. Tu skończył się spokój i zaczęły sie schody. Najpierw napadli na mnie dorożkarze, chcący przetransportować mnie za poczwórną cenę do centrum miasta dychawiczną habetą, potem pojawili się sprzedawcy dóbr wszelakich, oferujący gipsowe skarabausze, lakierowane muszelki i śniegowe kule z piramidą w środku. Na koniec oskubali mnie z kasy za bilet, którego nie dostałam, policjanci w Forcie.

E tam - i tak było fajnie choć nogi bolą mnie nieprawdopodobnie - przedeptałam dziś troszkę.

Popołudnie było pasmem uciech hedonistycznych. Pożarliśmy grupowy obiad u Mohameda Ahmeda (jego wierną klientką jest Królowa Zofia Hiszpańska) na blaszanych talerzach w niedużej knajpce. Było wspaniale. Był ful aleksandryjski (bób z tahiną, pomidory, pietruszka, świeża cebulka), moja ulubiona torszia (znakomita ostra marynata z warzyw o zapachu... gnijącej ścierki, o jakże znamiennej nazwie :DDD), kiszone buraki, zupa z soczewicy - sziorba ac z kamunem, duszone w pomidorkach bakłażany, humus i tahina. Muszę tu jeszcze spróbować molohiji czyli zielonego gluta - mówią, że pyszny, a ja wierzę. Potem kawka z kardamonem u Greka Safianopoulosa. Jestem w kulinarnym niebie :DDDDDDD

Teraz siedzę sobie najedzona i szczęśliwa (jak jestem najedzona to u mnie stan chroniczny :DDDDD), korzystam bezczelnie ze stacyjnego komputera, bo nie wiem kiedy znowu go dopadnę.

1 komentarz:

  1. dopadaj jak najczęściej, pysznie się to czyta :) pozdrowienia ze środka listopada :)

    OdpowiedzUsuń