niedziela, 28 lutego 2010

Na fujarce

A dokładniej na flageolecie gra od kilku dni Najmłodsza Świnka.

Gra, a właściwie pitoli, z wielkim upodobaniem. Zjawisko jest o tyle makabryczne, że kochana dziecina, w szale umuzykalnienia, rozpoczyna ćwiczenia o........... 6.30 rano! W sobotę! I w niedzielę!

Ponadto uprawia ten proceder przez cały boży dzień, a ulubiony utwór, to "Któryś za nas cierpiał rany". Ma za nic, że cierpią też moje uszy. Jedyny plus sytuacji, to ten, że powoli przestaję być maniakalno-depresyjna, a staję się wściekła.

Razu pewnego doświadczyliśmy podobnej przyjemności, kupując dziecku w czasie wakacji nad Biebrzą, upragniony kawał plastiku czyli flet prosty. Dziecko jęczało tak skutecznie, że nabyliśmy rzeczony instrument, a potem cierpieliśmy katusze przez dwa tygodnie: od 6.00 rano do 21.00, kiedy to Świnka padała na ryj po całodniowym dęciu.

Matko! Ona jeszcze gotowa zostać członkinią orkiestry dętej!

Stanowczo wolę kiedy moje najmłodsze dziecko para się cichszą działalnością. Na przykład kiedy zamierza brać udział w konkursie plastycznym. Ostatnio zamierzyła i nawet pracę wykonała.

Najpierw przez tydzień drążyła temat, bo przedmiotem konkursu było "Moje ulubione zwierzę chronione" (sic!). Oglądała książki, kazała sobie wyszukiwać stwory w necie, a potem zaczęła przeglądać szafki kuchenne :DDDDDDD Postanowiła, że jej ulubione zwierzę czyli sowę ułoży sobie z ziarenek kaszy albo soczewicy. Ścierpła mi skóra, bo raz już przerabialiśmy temat układania obrazków z produktów spożywczych i znajdowałam później ziarna kawy wszędzie - nawet w pralce, a palce poparzone klejem z pistoletu czyli superglutem, oklejałam plastrem w Muminki przez tydzień.

Tym razem udało się uratować zapasy domowe i sowy uszatki Świnka uczyniła z puchu trzcinowego, miseczek żołędziowych, skrzydełek jaworowych i bukowych pączków.

Dziecko bawiło się przednio i cisza jaka panowała w domu w czasie tworzenia i dociekania całkowicie wynagrodziła mi fakt znajdowania puchu z trzciny w każdym możliwym miejscu począwszy od bigosu, a skończywszy na bieliźnie osobistej.

A poniżej Zosine uszatki :D

wtorek, 16 lutego 2010

Instrukcja budowy igloo :DDDD

Dziś dostałam cudny list od Zamorskiej Kuzynki Marty :) mieszkającej w Pensylwanii.

Poniżej cytaty i zdjęcia.

„W Ameryce w tym roku przestawiły się strefy klimatyczne. U nas zwykle jest zimą jednorazowy duży opad śniegu, a potem aż do wiosny błoto i przymrozki, ale tym razem nas zasypało. Na podwórku stoi igloo -piękna sypialnia i dwa zgrabne tunele, okienka z lodu, coś pięknego. Dzieci nawet przez cały tydzień nie chodziły do szkółki. A i Jerzy się załapał, dwa dni pracował sobie w domu. Ale było fajnie, śnieg do pasa jak za dawnych dobrych czasów. Człowiek się cieszy ale dla niektórych bieda, ludziom pourywały się rynny, pielęgniarki domowe musiały brnąć przez śniegi do swoich podopiecznych itede.”


A tu już właściwy przepis na igloo:

Jerzy robi tak - nadmuchuje duży i stary i dziurawy materac , ustawia go w coś na kształt kopułki, obsypuje bardzo grubo śniegiem i czeka aż zwiąże. W celu wykonania tuneli używa śmietnika, hehe. Szyby robi się mrożąc wodę w starej patelni, a ładne świetliki z wbitych w igloo sopli. [...] Krzysiek tam spał parę razy, wyobraź sobie, że woda w igloo jak tam śpi ludź, nie zamarza, nawet jak na zewnątrz jest minus osiem. [...] Generalnie lubię zimę, a zwłaszcza taką śnieżną. Ludzie w Minnesocie czy w Maine są do takich zim przyzwyczajeni i nie marudzą, szkoły działają nawet jeżeli jest -40 i metr śniegu. Tyle tylko, że tam tak jest co roku i wiedzą czego się spodziewać.

Ten mały człowiek, to Andrzejek - syn Marty.

No - to nie marudzić mi tu na Jej Wysokość Zimę i Opady :DDDD Inni mają gorzej, a i tak sobie chwalą :DDDDD

I nie wiem jak Wy, ale ja im dziko zazdroszczę takiej ilości śniegu :DDDDDDDDDD

Samba siiiiiiiiikoreczka :DDDD

Przyleciały :D


Usiadły, pogadały, najadły się i poleciały dalej :DDDD

Może znowu przylecą? Kokosowy tłuszczyk najwyraźniej im smakował:DDDDDDDDD. A swoją drogą , to ciekawe jak one sobie sprawnie radzą z jedzeniem głową w dół :DDDD

poniedziałek, 15 lutego 2010

Na grzyby - w aromatów pełen las :))))

Czyli smażymy sznycle z kań Doro :DDDDDDDDDD


Jak byłam całkiem niewielkim człowiekiem, to kanie były oooooooooooogromne! Jak talerze, albo i większe. Były jedynymi grzybami, które odróżniałam od innych (bardzo niewiele się to zmieniło od tamtych czasów :DDD) i kochałam je bezwzględnie. Wielkie na całą patelnię kapelusze Tata smażył mi na maśle, a potem z lękiem patrzył jak pożeram kolejne i kolejne i kolejne. A ja nie mogłam się powstrzymać, bo one tak cudownie pachniały i ociekały takim pysznym sokiem.

W ogóle wyprawa na grzyby, to było czarodziejstwo: jeszcze ciepła pachnąca ziemia i mech, wieeeeeeeeeelkie drzewa, mrówki w swoich miastach, herbata w butelce, do której tak łatwo było się przyssać :DDD, kanapki z pomidorem i solą, cudowne żuki gnojowe jak gotowa biżuteria, sągi zostawione przez tajemniczych drwali i grzyby: muchomory, tęgoskóry i purchawki ze ślicznymi, dymiącymi kominkami na szczycie :)

Dziwne, ale właśnie purchawy fascynowały mnie najbardziej. Do tego stopnia, że mój przyjaciel Adam przywiózł mi kiedyś taki wielgachny egzemplarz zasuszony z wakacji. Miałam go przez wiele lat - razem z mumią żaby samobójczyni (zasuszenie wynikło ze wskoczenia do wora z silnie higrospkopijnym nawozem sztucznym), belemnitami, amonitami i świńską szczęką.

A jak chcecie wiedzieć skąd obrazek grzybowy, to zajrzyjcie do Doro :DDDDDD

Aaaaaaaaaaaaaa - Doro - właśnie zobaczyłam wierszyk :DDDDDDDDDDDD

niedziela, 14 lutego 2010

Znowu te kuropatwy :DDDDDDDD

Kuropatwa, jako pojedynczy byt, jest skazana na zagładę. Niestety, kuropatwa inteligencją nie grzeszy.

Co innego kiedy kuropatwy zbiorą się razem. Do kupy, że się tak wyrażę :DDDDD Wtedy zaczynają tworzyć coś w rodzaju zbiorowej inteligencji. Kuropatwiej, ale zawsze inteligencji :DDDDD. Taka zasada, że co dwie głowy, to nie jedna. Tyle tylko, że w przypadku kuropatw, dwie głowy nie wystarczą. Bo w ich przypadku nie działa żadna matematyka - chodzi mi o to, że u kuropatw nigdy "-" i "-" nie da "+". Zawsze będzie minus :DDDDDDD

Ale one są tak nieprzewidywalne, że wychodzą z tego różne śmieszne rzeczy :DDDD

Dziś w nocy nie dały mi spać. Wpatrywały się we mnie i słyszałam tylko takie cichutkie, zachrypnięte: groooooooooook, groook!

:DDDDDDDDDDDDDDDD

Dzień Świętego Walentego


Czasem warto porobić zdjęcia z nudów na plaży w Łebie :D

sobota, 6 lutego 2010

Biały Walczyk

Taką piosenkę kiedyś śpiewałam:

Hej biały walczyk hop, hop,hop
Zając na śniegu znaczy trop
Zając na śniegu pomyka
A my tańczymy walczyka
A my tańczymy walczyka

Saneczki z góry wiozą nas
Wiatr pogwizduje, szumi las
A nasze ptaszki z karmnika
Tańczą białego walczyka
Tańczą białego walczyka.





Nauczyłam się jej w przedszkolu i ochrypniętym sopranikiem wywrzaskiwałam na przystanku tramwajowym, wracając z Tatą z przedszkola. Tata śpiewał razem ze mną i strasznie go to śmieszyło. Kilka lat temu sam mi przypomniał melodię :DDDDD


Dziś Białego Walczyka tańczyły córki mojej Przyjaciółki Sławki i nasze. Kolega Małżonek postanowił się poruszać. Ruszanie polegało na ciągnięciu, zaczepionych o hak samochodu, sanek z kurczowo trzymającymi się i piszczącymi Świnką i Jeleniem (ksywa domowa :DDDDDD).

Mamusie i starsze siostry - Studentki jechały z Tatusiem i ............ zazdrościły ;DDDDDD Najpierw złamały się Mamusie :DDDDD Wysiudałyśmy brutalnie córki z pojazdów i próbowałyśmy dawno zapomnianej przyjemności. Tatuś postanowił zapewnić nam ekstremum kuligowe więc nieustannie wpadałyśmy w śnieg i ze śmiechu nie mogłyśmy z niego wyleźć. Potem złamały się Studentki i radośnie zmieniły Mamusie. Jak już nałapały wystarczająco dużo śniegu w buty, złamał się Tatuś.

Się złamał i się załamał: sanki nie spełniały norm bezpieczeństwa dla Tatusiów :DDDDDDDDDD Jedne z założenia, a drugie osiągnęły wiek matuzalemowy (30 lat - w kategoriach sankowych to jest coś!) i postradały śrubki trzymające konstrukcję pojazdu w należytej całości. Tatuś wrócił do samochodu i na skutek jęków Świnki i Jelenia (Mamusiuuuuuuuuuuu - zamarrrrrrzły, mi palce u nóóóóóóóg) podjęliśmy decyzję o powrocie do ciepełka.

Acha - po drodze stoczyliśmy bitwę na śnieżki z przypadkowo spotkanymi znajomymi, którzy postanowili zażyć tej samej przyjemności co my :DDDDDDDDD i ciągnięci przez traktor, ochoczo wywalali się w zaspy :DDDDDDDDD.

Zróbcie sobie kulig :DDDDDDDDDDDDDDD

Jest BOSSSSSSSSSSSSSSSSKO :DDDDDD

środa, 3 lutego 2010

Były gawrony

A będą wróble :)

Miały być sikorki, ale dziś nie chcą jakoś mnie odwiedzić - połówka orzecha kokosowego wisi opuszczona i smutna, a ptaszków ani śladu. Mam obawy czy nie ma to przypadkiem silnego związku ze stadem srok, które dziś od rana okupuje z wrzaskiem osiedle i okolice.

No, ale trudno się mówi. Wczoraj rozstawiłam statyw i przykręciłam aparat i nie może tak bezproduktywnie stać. I dlatego wróble - goście na orzechu przy domu. Rozgadane, rozplotkowane, zaaferowane i dziś spokojne, bo kot - bandyta nie chce wychodzić z domu :D


Trzy...


Dwa...


Jeden...


iiiiiii...


Poszłyyyyyyyyyy............ :DDDDD

Wspomaganie :DDDDDD

wtorek, 2 lutego 2010

Nie samym chlebem człowiek żyje

Właściwie nie człowiek, a lis i niekoniecznie chlebem (bo chleb psowatym szkodzi) tylko żywiną leśną.

Znaczy nie koniecznie się żywi - najpierw musi złapać, a to wcale nie takie łatwe jakby się mogło zdawać :D Bo w końcu skąd wzięłyby się dowcipy o sprytnym zajączku?


P.s.: Ostatni obrazek z serii o lesie . Przegięłam :DDDD