niedziela, 3 lipca 2011

Bez tutoriala

Bo po co? Za proste na tutorial, to co chcę Wam pokazać.

Należy pójść do sklepu, kupić sobie grzybki w occie, korniszonki, miód, powidełka albo inną konfiturę. Wrócić do domu i pożreć wspomniane. Ze smakiem. 

Następnie należy spojrzeć smętnie na opakowanie po pożartym przetworze i pomyśleć: taki  łaaaaaaaadny słoik - aż szkoda wywalić........ Potem należy słoik zadekować pod zlewem albo gdzieś tam i w bliżej nieokreślonym czasie, pokłócić się z np. z małżonkiem o skłonności chomicze i uratować przed skupem surowców wtórnych wspomniane szkło. Albo pięć :DDDDDDDDDDDDD

Podczas nieobcności małżonka (jedynie wtedy możliwy jest kolejny krok) trzeba chyłkiem odwiedzić skład narzędzi swojego mężczyzny (który oczywiście nie podlega dyskusjom jak skład pod zlewem :DDDDDDDDD). Należy posiąść przyzwoity kawał drutu, kombinerki i obcęgi, usiąść w cichym kąciku, owinąć mężowskim drucikiem gwinty słoików, robiąc dwie pętelki. Do pętelek należy przymocować uchwyt jak  przy blaszanym wiaderku i ......... GOTOWE!

Albo nie. Nie gotowe. Można jeszcze pójść w jakieś miłe miejsce, odwiedzanie którego zawsze kojarzy się facetom z pustką w portfelu i nabyć farbki do szkła. Pomalować te owinięte drutem słoiki we wzorki bliskie sercu, a potem do środeczka nasypać piasku i włożyć zapalone tealighty.  Zawiesić je na drzewie, sznurku do prania, balkonie albo gdzie lubimy przysiadać wieczorem i cieszyć się zapachem maciejki, popalając sziszę :DDDD


 

p.s.: Przysiadając "gdzieś tam" trzeba pamiętać o "czymś tam" po czym nie będziemy smakować komarom :DDDDDDDD

sobota, 2 lipca 2011

Nudzie na pohybel

Najmłodsza Świnka pojechała z dziadkami na wycieczkę.

Na wycieczce, prócz prób wlezienia na kamiennego lwa w Rogalinie, zjedzenia tony cukierków, w nastepstwie czego usiłowała zamęczyć Babcię, ale na szczęście cukierkami pożywiał się też Dziadek :DDDDDDDDDDDD, podpatrywała w Kórniku Panią Malarkę.

Pani Malarka posługiwała się szpachelkami. Zosia, po raz pierwszy w życiu, widziała żeby ktoś malował wyłącznie szpachelką, bo narzędzie mam, ale używam go bardzo rzadko. Zażądała więc na urodziny szpachelek.

Co było robić: nabyłam dziecięciu szpachelki, a żeby mogła z nich korzystać, kupiłam jej też krosna, farby, pędzle i jej własną terpentynę :DDDDDDDDDDDD Pożyczyłam jej też moją starą sztalugę plenerową  i kazałam malować. 

Tu napotkałam opór: dziecko ze łzami w oczach i wściekłością w głosie, oznajmiło, że nie wie co ma malować :DDDDDDDDDDDD Od jakiegoś czasu chciałam pomalować sobie łączkę, której nasiona przywiózł Kochany Tatuś z USA, więc zawlokłam dziecinę w okolicę tej właśnie łączki. Świnka wzięła się do roboty odziana w stary podkoszulek Tatusia.

Smarowała szpachelką z wielkim zacięciem po płótnie.

Po koszulce też smarowała, chociaż szmata z terpentyną leżała tuż obok :DDDDDDDDDDDD Później odkryłam, że farba znalazła się też na świnkowej buzi, szyi, w uszach i rękach: po samiuteńkie pachy :DDDDDDDDD

Świnka pomalowała wszystko dookoła, ale trzeba przyznać, że skupiła się głównie na blejtramie :DDDDDD

Na koniec, po zmyciu farb ze Świnki, dowiedziałam się, że dzieło, stworzone przy pomocy prezentu urodzinowego, jest przeznaczone dla mnie :D Na moje urodziny :DDDDD

Teraz jestem szczęśliwą i dumną posiadaczką pierwszego olejnego impasto mojej córki :DDDDDDDD

P.s.: A tu, haniebnie słabe, zdjęcie wspomnianej łączki :DDDDDDDDDDDDD