czwartek, 22 grudnia 2016

Pokoju na Świecie

Wam życzę.

Niby banał,  a jednak.....

Dawno,  dawno temu wielki władca kazał ukleić sobie glinianą armię.  Armię terrakotowych golemów, które miały dla niego zdobyć władzę w zaświatach. Okropny facet to musiał być.  Z gigantycznym ego. Przerosło go to ego o jakieś pięć pięter.

Ja nie mam ego. Ani ambicji.  Za to mam potrzebę pokoju na świecie.  Więc też zrobiłam armię: armię piernikowych misiów. Mogłyby ruszyć w świat i nieść pokój razem z zapachem cynamonu i goździków.  Nawet z tymi psychodelicznymi uśmiechami na pyszczkach :D Mogłyby walczyć bronią biologiczną: zarażałyby tym uśmiechem jak dżumą:D

I dlatego życzę Światu i Wam pokoju. Życzę Wam pokoju w Was samych. Jakoś go mało wokół - przydałoby się więcej.


A na koniec,trochę bardziej tradycyjnie, zostawiam Wam po prostu Gwiazdkę z Nieba - niech Wam zawsze świeci :* :)


niedziela, 23 października 2016

Seks a charakter czyli Curculio glandium

Siedziałam i nudziłam się. Haniebnie się nudziłam, bo musiałam czekać, a zabrane ze sobą książki już przyswoiłam. Przyswajałam kolejne "robale".

Ponieważ nie byłam pewna gdzie wetknęłam kluczyk do samochodu, zaczęłam grzebać w kieszeniach płaszcza. I znalazłam! Coś znacznie lepszego niż kluczyk do auta! Znalazłam żołędzie!

Kilka dni temu gdzieś łaziłam i one tak sobie leżały: piękne, błyszczące, w cudownie ciepłym, brązowym kolorze i w takich pięknych beretach :DDDDDD Nazbierałam pełną kieszeń i zapomniałam. Aż do dziś. 

Wczoraj też przyswajałam "robale", a dokładniej obyczaje godowe Curculio glandium czyli ślicznego malutkiego chrząszczyka: słonika żołędziowca. Jedno jest pewne: po całym dniu spędzonym na przegryzaniu się, niczym samica słonika przez skorupkę żołędzia, przez atlasy i internety, miałam zryty mózg :DDDDD Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym jak tylko o ryjkowcach. Ofiarą został Książę Małżonek. Zaatakowałam go podstępnie, kiedy siekał pietruszkę: 
- Kochanie, a wiesz jakie sprytne są samiczki Curculio glandium? 
- Yyyyyy? - Książę Małżonek wytrzeszczył na mnie bezbronnie oczęta. Nóż zawisł niebezpiecznie nad ukochaną dłonią (Książę Małżonek odpracowywał swój dyżur obiadowy).
- No wiesz - słonik żołędziowiec!

Małżonek odetchnął i otarł pot z czoła.
- Bo wiesz, one mają takie długie ryje! I one, wiesz - tymi ryjami - ryją dziury w żołędziach. Ale czasem się na tych ryjach zawieszają i umierają. Ale warto wiesz? Bo one do tych dziur to składają jaja. A to rycie, to im z trudem przychodzi, bo ten ryj to się nie nadaje do rycia w twardym. Więc jak one - te samiczki - pracowicie ryją, to inne, leniwe samiczki, sobie czekają i jak ta dziura na jajeczka jest już gotowa, to te leniwe lecą do tych pracowitych i, no wiesz.... no, udają samczyki! - Mgliste spojrzenie Małżonka - No wiesz: te leniwe bzykają te pracowite! A te pracowite się wkurzają i uciekają, a wtedy te leniwe składają jajeczka do dziur tych pracowitych!

- Sssssssssssssamice są wredne! - wydyszał Książę Małżonek - Wszystkie samice wszystkich gatunków są wredne!

To tu macie samicę-słonicę słonika żołędziowca :DDDD Z żołędzi wygrzebanych z kieszeni :DDDDDD


piątek, 14 października 2016

Jest!!!!!

Połamało mnie.

Połamało mi kręgosłup, dokładnie mówiąc, a co za tym idzie - duszy też nie było lekko. Bywa. 

Za to dziś już mi weselej! Przed chwilą był Pan Kurier i dostałam świeżutkie, pachnące książeczki! Moje własne! (Już pisałam o tym tutaj)


Rozszarpałam paczkę, potem rozszarpałam paczkę, którą skrywała paczka, potem szarpałam folię, w której była książka :D Potem porozszarpywałam książkę na części i złożyłam ją na powrót na ogrodowym stole :D Dobrze, że stół duży, bo nie zmieściłabym całej układanki :DDDDD

A premiera w październiku, na Targach w Krakowie :DDDDD Zapraszam Was :DDDDDD

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Drzewo

Lubię muchy.

Z jedną nawet mieszkam :)


Przedstawiam Wam endemiczny gatunek złotnicki: Dębianeczka jesionówka :DDDDD Wyrwała się z książki. Mieszkamy chwilowo razem, bo między stronami było jej trochę przyciasno. W końcu czasem nawet mucha musi rozprostować chude kończyny, że o skrzydłach nie wspomnę :DDDDDD

Wróci do książki w październiku - szukajcie jej tutaj:


To książka-nieksiążka: możecie ją sobie przeczytać, a potem wyrwać z okładki, rozerwać strony i ułożyć całe ogromne drzewo, ze wszystkimi jego mieszkańcami :DDDDD 

piątek, 22 lipca 2016

Jest sprawa

Nie będę owijać w bawełnę: potrzeba kasy. Dla Ady.  Jest bardzo chora - cierpi na zespół Niemanna-Picka typu C

Dołączyłam dzięki Eli Wasiuczyńskiej do grupy ilustratorów, którzy zbierają pieniądze na lek, bo dziewczyna jest dorosła i nie obejmuje jej program pomocy.

Wystawiłam na aukcji trzy obrazki - możecie poczytać i licytować na FB
Licytacja trwa do 22.00 w niedzielę, 24 lipca.

Ziarnko do ziarnka , a zbierze się miarka.





Jak nie chcecie obrazka, to

niedziela, 3 lipca 2016

Na ryby

Na ryby ­ w każdziuteńki wolny dzień 
Na ryby ­ nad leniwą rzeczkę w cień 

Dziś znowu potrzebna mi ryba - turbot. Nawet mam takie trzy, ale mocy sprawczej im brak.



poniedziałek, 27 czerwca 2016

Opium dla mas czyli znowu niecnie wykorzystuję Przyrodę ;D

W domu dziadków były dwa ogromne pokoje. Jeden od strony ulicy Rady Delegatów - dzisiejszej Lubartowskiej, a drugi od Szambelanki - najwęższej uliczki w Polsce.

Wolałam ten od Szambelanki: był cichy, cienisty, stały w nim dziadkowe akwaria i ogromne, małżeńskie łoże dziadków. Kiedy byłam bardzo mała, to stało tam jeszcze moje łóżeczko. Do okna przylatywały gołębie, miękko gruchając i upominając się o swoją porcję nasion, które sypała im Babcia.  

Wieczorem, po dobranocce, Babcia na poręczy łóżeczka rozwieszała koc - żebym nie podglądała telewizora. Posłusznie kładłam się głową w stronę telewizorka, a Babcia była zachwycona, że takie ze mnie dobre i grzeczne dziecko. A ja, jak grzeczne i dobre dziecko, oglądałam sobie wszystko w lustrze, które było widać między brzegiem koca i łóżeczka. Kiedyś taka byłam zaaferowana tym co właśnie oglądałam, że nakrył mnie Dziadek, bo nie zauważyłam, że stoi i patrzy jak zerkam przez szparkę do lustra.

I tak skończył się mój niecny proceder i oszukiwanie ufnej Babci :DDDDDDDD Ale z Dziadkiem trzymałam sztamę. Wracał do domu, przytulał mnie do wielkiego ciała i całował, drapiąc nieprzytomnie szorstką szczeciną na policzkach. Jak coś szczególnie mnie interesowało, to podawał mi straszliwy przyrząd do zdzierania glonów z szyb akwariów i kazał się drapać po pleckach, siedząc obok na maleńkim stołeczku. Udawał, że nie widzi, że patrzę na ekran telewizora :DDDDDD

Bardzo nie lubiłam spać - było tyle rzeczy do odkrycia! Babcia wiedziała, że czerpię wiedzę z bajek. I postanowiła z tego zrobić użytek. Któregoś razu oglądałyśmy wieczorem bajkę o Makowej Panience i tym leniwym niedojdzie: Motylu Emanuelu. Tym razem skrzydlaty idiota cierpiał na bezsenność i Makowa Panienka, w trudzie i znoju, zdobywała dla niego od Mądrej Makówki, ziarenka maku. Za mak, a zwłaszcza struclę z makiem, zrobiłabym wszystko, więc Babcia sprytnie wykorzystała sytuację: Kasiu, to ja ci dam maku na sen - chcesz? Pewnie, że chciałam! Dostałam malutką łyżeczkę maku na wieczku od słoika i cichutko pożarłam ją, a potem padłam jak kawka. I tak już zostało.

Do czasu. Przyjechali Mama z Tatą. Ujejku! Jaka była awanturka! Wspaniała! Tata się oburzył, że Babcia mnie narkotyzuje, a Mama z Babcią usiłowały mu wytłumaczyć, że ziarna maku nie zawierają opiatów, a na mnie działają jako placebo :DDDDDDDDDDD Tata został wyedukowany przez żonę - ogrodniczkę, ale niestety - ja usłyszałam to i owo, a zwłaszcza to, że mak ma się nijak do snu :DDDDDDDD 

No i musieli mi pozwolić oglądać Kobrę w drodze wyjątku :DDDDDDDDDDDD



Dziś w rolach głównych wystąpili: kwiatek maku, pączek liliowca, płatki róży oraz kwiatek babki lancetowatej :DDDDD

czwartek, 23 czerwca 2016

O słuchaniu z niezrozumieniem

Z przedszkola odbierał mnie Tata. Było fajnie. 

Przynajmniej raz w tygodniu dostawałam pudełko plasteliny - kupowaliśmy ją w kiosku na rogu. Rety! Jak było fajnie! Czasem jechaliśmy autobusem do redakcji, w której Tata pracował. Tam zostawałam z panią, która robiła mi potwornie wielką i potwornie mocną herbatę, po której biegałam jak nakręcona, a Tata szedł na zebranie. 


Wszędzie pachniało dymem papierosowym, ściany były pomalowane paskudną zieloną farbą olejną, a pani z dyżurki miała na sobie okropny fartuch stylonowy w kolorze nijakim i zawsze miała dla mnie jakieś pyszne ciastko, stos kartek i długopis. I siwe loki. Siedziałam sobie na krześle w dyżurce i rysowałam Dolinę Muminków, Krainę Deszczowców albo inne dziwne rzeczy, albo pracowicie zamalowywałam zęby i dorysowywałam wąsy osobom na zdjęciach w gazecie i słuchałam odległego stukania maszyny do pisania. Potem zebranie się kończyło i jechaliśmy sobie do domu. Tramwajem.

Albo taksówką. Jak padało. Rety! Jak było fajnie! Pędziliśmy w strugach deszczu: Tata galopem, a ja przyczepiona do rączki jego teczki biegnąc, prawie nie dotykałam chodnika! Pamiętam jedną taką podróż doskonale: wsiedliśmy sobie do wielgachnej starej Warszawy, pachnącej (jakżeby inaczej) papierosami, trzasnęły drzwi, brzęknął boleśnie licznik i auto ruszyło. 

Jechaliśmy przez strumienie wody. W zaparowanej taksówce, było gorąco i duszno, a ja przeżuwałam w skupieniu gumę Donald - PYSZNĄ! Najpyszniejszą na świecie! I wtedy Pan Taksówkarz włączył radyjko, które cichutko zagrało:

Do łezki łezka,
aż będę niebieska
w smutnym kolorze blue, 
jak chłodny jedwab, 
w kolorze nieba,
zaśpiewam kolor blue

Ach, jakie mi się to wydało piękne! Miętosiłam swoje komiksy z Donaldów i wyłam rozdzierająco: 
Do łezki łeeeeeezka,
aż będę niebieeeeeeskaaaaa
w kolorze nieeeeba,

zaśpieeeeewam koOolor bluuuuuuue

Pan Taksówkarz parsknął śmiechem, Tata osłupiał, a ja wyłam w upojeniu o wielorybach, bo byłam głęboko przekonana, że o nich właśnie (i o fokach) jest ta piosenka. W dodatku uśmiechniętych. Wprawdzie przeszło mi przez myśl, że to dziwne, bo wieloryby nie są niebieskie i nawet płetwal błękitny jest tylko umownie, a na Biegunie deszcz nie pada, ale nie oponowałam, bo telewizor mieliśmy czarno-biały i nie mogłam sprawdzić. I to radio tak pięknie grało, w tym deszczu........ :DDDDDD

Rety! Jak było fajnie!

Tak mi się to przypomniało, bo katastrofa meteorologiczna, prócz łubinów, wyłamała mi też ostróżki. One też gubią właśnie płatki. Jak łubiny :DDDDDD



P.s.: Ta piosenka naprawdę nie jest o wielorybach i fokach :DDD Nie ma tam także nic o żadnym Biegunie, ale za to zawsze już będzie mi się kojarzyć z Donaldówami i deszczem :DDDD

P.s. 2: Tak, wiem, że pląsający patyczak jest kompletnie od czapy względem tekstu, ale najpierw był patyczak, a potem mi się skojarzyło :DDDDDD A ponieważ o 16.00 mój śliczny len gubi codziennie płatki, to jeszcze machnęłam wielorybka, który kicha płatkami  :DDDDD Proszę :DDDD To nie płetwal - to kaszalot, bo to mój ulubiony wieloryb :DDDDD Nie dość, że tajemniczy, to jeszcze z jego pawia robi się....... moje ulubione perfumy :DDDDDDDD



niedziela, 19 czerwca 2016

Babcia, Dziadek i papugi

Pozbierałam moje łubiny.

Wiatr je wyłamał. Teraz stoją w butelce po mleku, na stole w ogrodzie. Białe, niebieskie, fioletowe i różowe. Takie jak u Ciotki Władki. Zbierała nasiona u sąsiadek, koleżanek, a potem wysiewała je w swoim ogródku i sprawdzała co jej wyrośnie. Cały ogródek był pełen kolorowych łubinów, ciemnych pachnących piwonii, szkarłatnych róż, a pod oknem, przez całą noc pachniała maciejka. Pod moim oknem też pachnie teraz maciejka. 

Te łubiny, to Ciotka miała najróżniejsze: miały rozmaite kombinacje kolorów żagielków, łódeczek i skrzydełek - moje takie cudowne nie są, ale i tak je lubię. Bardzo. Stoją na stole i już zaczynają im opadać kwiatki. Małe kwiatki podobne do papuzich dziobków :DDDDD

Przypomniało mi się, że wspominałam o początkach bólu głowy Babci Zosi. Początek był związany z ...... papugami.

Dziadek uwielbiał zwierzęta. Uwielbiał je posiadać, pielęgnować, obserwować, hodować. Hodował też papugi. A dokładnie papużki nierozłączki. Trzymał je w przeogromnej klatce, w sypialni, a potem w pokoju, w którym spała Elżunia, Piotruś i Pawełek czyli moja mama i jej młodsi bracia. 

Pewnego razu dziadek dostał skierowanie do sanatorium. Spakował walizkę, zobowiązał połowicę do opieki nad tym egzotycznym drobiem i pojechał w siną dal.

Papużek było ze czterdzieści, a może ciut więcej. Nikt pewno już tego nie pamięta. W każdym razie każdej nocy, któraś z papug spadała ze swojego drążka i zaczynała wrzeszczeć, a po chwili darły się chóralnie wszystkie mieszkanki klatki. Ktoś musiał wstać, włączyć światło, poczekać, aż całe to kolorowe towarzystwo zajmie na powrót swoje miejsca na patyczkach i uśnie. A po chwili cała zabawa zaczynała się na nowo. Rano, papugi były rozanielone, za to Elżunia, Piotruś i Pawełek obowiązek szkolny wypełniali śpiąc na pulpitach ławek.

Babcia się zeźliła. Zabrała papużki z pokoju dzieci i postawiła klatkę w kuchni. Tam ptaszki dotrwały do powrotu dziadka. Ponieważ miały się świetnie, dziadek nie oponował. Za to babcia straciła cierpliwość, bo klatka była ogromna, a kuchnia mała. I znalazła sposób. 

Zaczęła dosypywać dziadkowi codziennie odrobinę prosa do zupy! Dziadek zaczął się wściekać, na co babcia, ze stoickim spokojem, oznajmiła, że przecież jego papugi muszą jeść i łuskając nasionka strzelają łuskami po całej kuchni. I tak, codziennie w talerzu Tadeusza lądowała porcja papuziego jedzenia. Któregoś dnia babci sypnęło się hojniej prosa do ulubionej pomidorowej dziadka i biedak nie wytrzymał. Rzucił łyżkę i mrucząc coś wściekle pod nosem, wypadł z domu biegiem. Wrócił po kilkunastu minutach z ogromną papierową torbą, zapakował do niej wszystkie papużki i, wciąż pędem, udał się w kierunku zaprzyjaźnionego sklepu zoologicznego. I tak skończyła się dziadkowa hodowla papug.

A ogromna klatka została. Babcia ulokowała ją w przepastnej piwnicy i trzymała  w niej......... ziemniaki :DDDDDDDD

To tutaj macie papużki dziadka Tadeusza. Nie jest ich czterdzieści i żadne z nich nierozłączki, ale mają za to ładne łubinowe dziobki :DDDDDDD


P.s.:  Dziadek długo nie wytrzymał bez ptaków: hodował gołębie. A najbardziej lubił "kariery" - taką rasę gołębi z przedziwnymi, guzowatymi dziobami. Ale o nich może kiedy indziej :DDDDDD

piątek, 10 czerwca 2016

Jak NIE puszczać pawia

Leżę i myślę.

I przychodzą mi do głowy różne (niekoniecznie psie, ale za to pod psem) myśli.

Na przykład o tym, że na dworze pięknie i słonecznie, choć właśnie zmieniła się pogoda i zaczęło bardzo wiać. Myślę też o tym, że kiedyś, dawno temu, kolega Grześ na wszelkie ponure wzmianki, mówił z radosnym, głupawym uśmiechem: to nic! - to się wytnie!, i człowiekowi zaraz jakoś raźniej robiło się na duszy. Myślę także, że byłoby cudownie mieć lat mniej niż sześć i jeszcze nie wiedzieć co to migrena.

I myślę, że tak bardzo wieje, że dookoła latają jaworowe ptaki, 



małe rybki pluskają jesionowymi ogonkami w każdej kałuży światła zostawionej na chodniku przez słońce, a ja tu leżę jak ten Łazarz i czekam na cud.



Albo na złotą rybkę.

Ale przynajmniej w telefonie mam różne zdjęcia. To sobie porysowałam i mi ciut lepiej jest.

Bo przypomniało mi się, jak zapytana dlaczego jestem sino-koperkowa i wyglądam jakbym miała puścić pawia, przyznałam się, że strasznie boli mnie głowa, usłyszałam wrzaśnięte:  to nic! - to się wytnie! I nawet ja musiałam się śmiać.

Postanowiłam w takim razie pawia wypuścić tylko takiego:


Może nie jest spektakularny, ale za to sino-koperkowy albo raczej sino-selerowy. Zupełnie jak ja :DDDDD

Może złota rybka wysłucha próśb i przyjdzie burza, i deszcz zmyje migrenę? Mam nadzieję.

sobota, 14 maja 2016

Pobożne życzenie

Dziadek Tadeusz (ten dziadek od orzechów włoskich) hodował rybki.

Posiadał dwa olbrzymie akwaria i całą masę malutkich - hodowlanych, które Babcię Zosię przyprawiały o ból głowy (o początkach bólu głowy napiszę kiedy indziej). W tych dwóch olbrzymich - to większe miało pięćset litrów pojemności - Dziadek trzymał mieczyki, gupiki, skalary, brzanki, molinezje, gurami i masę innych ryb oraz ślimaki. Ślimaki łaziły po szybach, pracowicie i żarłocznie zeskrobując tarkami glony.

Całymi godzinami siedziałam przed akwariami i przyglądałam się jak w dżungli roślin płynie rybie życie: samiczkom gupików rosły brzuszki, a kiedy przychodził ich czas, Dziadek odławiał je i przenosił do tych malutkich zbiorników (żeby narybku nie pożarły inne ryby). Gurami pracowicie zbierały bąbelki powietrza i robiły z nich pieniste gniazdko dla swoich dzieci, a ślimaki oklejały kokonami szyby.

Budziłam się rano, leciałam do akwariów w dziadkowej sypialni i Babcia, żeby zmusić mnie do zjedzenia śniadania, obiecywała, że później pójdziemy do Ogrodu Saskiego (taki cudowny park w Lublinie) karmić wiewiórki. Albo, że będziemy paść łabędzie i sprawdzać czy już wykluły się łabędzięta. Siedziałyśmy sobie potem na ławeczce, ogryzałam skórkę z gorącego chleba albo pożerałam suche wafle, popijając wszystko sokiem z marchwi, codziennie wyciskanym przez Babcię przez gazę. Po tym soku robiłam się całkiem żółta - jak mały Chińczyk :DDDDDD

Potem szłyśmy do Ciotki Maryśki i Babcia sobie z nią plotkowała, a ja waliłam z maniackim uporem w klawisze pianina albo usiłowałam wypatrzeć z ciotczynego balkonu gołębie, głośno gruchające w parkowych drzewach.

Potem wracałyśmy sobie na piechotkę do domu. Babcia karmiła zaprzyjaźnione gołębie staromiejskie (Dziadkowie mieszkali na ulicy Rady Delegatów - dzisiejszej Lubartowskiej) gruchając z okna wychodzącego na Szambelankę całkiem jak one, a ja, na powrót, obejmowałam posterunek przed szybą akwarium.

Pewnego dnia Dziadek przyniósł do domu ...... WELONA. Piękną rybkę z długim ogonem i wybałuszonymi oczami. Pomarańczową w czarne łatki i ze złotymi połyskliwymi łuskami. Tłumaczył Babci, że mu było żal stworzenia zamkniętego w szklanym słoju i postanowił dać mu dom, a mnie wytłumaczył, że to karaś czyli złota rybka. Włożył rybkę do jednego z tych wielkich akwariów i............ I tyle.

Niestety - żadnych życzeń ta rybka nie spełniała, a miałam tylko jedno: żeby była ciekawa. a ona była wręcz rozdzierająco nudna! Pływała, niezgrabnie kiwając się na boki, i straszliwie brudziła wykopując wodne rośliny i mącąc wodę. Patrzyłam na nią i zastanawiałam się jak to możliwe, że to efektowne, ale nieco kulfoniaste stworzonko było rybką z bajki? I jak mogło spełniać życzenia kogokolwiek jeśli nawet nie umiało uciec przed skalarem, który skubał je w ogon? I dlaczego rybak wyłowił złotą rybkę z morza, a ta była słodkowodna? Skąd wzięła się idiotyczna wiara twórcy bajki w możliwości sprawcze tego, tylko ładnego, zwierzątka?

Wiedza o tym przyszła całkiem niedawno. Razem ze świeżutkim tłumaczeniem (Pani Elizy Karmińskiej - Pieciul) bajek Braci Grimm. Złota rybka była TURBOTEM! Taką dużą, piękną rybą zwaną też skarpem. Płaską jak flądra. TO może być złota rybka! I duża, i rzadka, i dzika, i ciekawa! I sprytna - kolor umie zmienić. A złota? No cóż - nie wszystko złoto co się świeci.

A pamiętacie tę straszną, pazerną babę z bajki o rybaku? Wszystko dostała od turbota, ale ciągle chciała więcej i więcej. I jeszcze więcej.

Ja sama też chciałabym czasem żeby istniała złota rybka spełniająca życzenia. I wcale nie żądałabym strojów, pałaców, złota, władzy i tych wszystkich dziwnych dupereli, o które świat zabija się w kolejnych wojnach. Dobrze mi w naszym starym i kosmicznie niewygodnym domu, w którym nauczyliśmy się żyć. Dobrze mi w zarośniętym ogrodzie z resztą starego sadu, dobrze ze starym psem i kotami. Dobrze mi z moim "starym" (mam go od 23 lat) mężem.

Poprosiłabym rybkę o jedną, jedyną rzecz: żeby zabrała sobie w cholerę moje migreny.

A tulipany wciąż gubią płatki :)


środa, 11 maja 2016

Grzeszna dusza

Chciałaby dusza do raju, ale grzechy nie dają.

Tak mawiała moja Babcia Zosia. No i teraz moja grzeszna dusza wierzga we mnie w środku, bo chciałaby się wyrwać, paść się zielenią i biegać po kwitnących łąkach, powędrować po górach, łazić samotnie wzdłuż plaży i uciekać z dzikim chichotem przed jęzorami fal.

Niestety, jest uwięziona w moim pracującym ciele. I biedna wyrywa się i szarpie i tupie ze złością. Narowista jest. Ale zgrzeszyła okrutnie przeciw ciału, więc teraz musi tu siedzieć i się męczyć :DDDDDDD

O, tak się ona wyrywa:


Jak wpadnie w szał, to porwie ciało i ruszy dzikim galopem w jakąś przestrzeń, ale na razie przygniata ją poczucie obowiązku :DDDDDDDDD Może tym razem czegoś się nauczy?

wtorek, 10 maja 2016

Czaszka dymi 2

Siedzę i czarne myśli snuję. A mózg wywija koziołki :DDDDDD

Na świstku, w czarnych kleksach, tapla się mały tłusty, czarny konik. Taki czarny i smutny, że dałam mu skrzydełka z uschniętych płatków papuzich tulipanów z mojego ogródka. A co! Niech ma :DDDD Teraz jest Pegazikiem :DDDDDD I co z tego, że czarnym z ognistymi skrzydłami? Kto powiedział, że Pegaz musi był duży i biały? Ktoś go widział? A może to tylko plotka, że jest biały jak mleko? :DDDDD

I nie dam mu założyć żadnej złotej uzdy i ujeżdżać go żadnemu Bellerofontowi z przerostem ego :DDDD Niech sobie bryka w czarnych kleksach i rozbija je czarnymi kopytkami :DDD Może on jest jak dzieci? Brudny, ale szczęśliwy? :DDDDDDDDDDD

No dobra - chyba popłynęłam? :DDDD To z niepokoju, bo może Chirurg Informatyk wcale nie reanimuje mojego komputera? Może Chirurg Informatyk dokonuje na moim sprzęcie sekcji zwłok??????

Idę zadzwonić do Lekarza Mojego Komputera, a tutaj zostawiam brykającego w tuszu Pegazika :DDDDD



Czaszka dymi

Chirurg Informatyk wciąż grzebie w wątpiach (czy jak kto woli: bebechach) mojego komputera..... A życie toczy się gdzieś dookoła. Tym razem rozmnażają się świerki sąsiada (te od wiewiórek) i moje mrówki. Znaczy świerki już rozsiewają materiał genetyczny, a mrówki zaraz będą. I jak to pięknie jest ze sobą wszystko połączone :DDDDDD

Dobrze mieć sprawny telefon, bo nawet blog rano odmówił współpracy - nie dało się nic tu wpisać i mrówki lansują się na "fejsie" :DDDDDD

Koleżanka Krakowianka kazała zażyć spaceru na nerwy, to idę.



Hmmmmmm, a jakby tak telefonku użyć do pracki? Hmmmmmmmmmm.............




piątek, 6 maja 2016

Czekam sobie

Siedzę i myślę,  że zaraz się pobeczę,  bo mi znowu komputer umarł (Książę Małżonek twierdzi,  że ja zajeżdżam sprzęt). Czekam pokornie na Informatyka Cudotwórcę i staram się nie myśleć o moim umartym komputerku. 

Patrzę sobie jak wiewiórki wychowują dzieci na świerkach u sąsiada i kontempluję (umiem też pluć prosto :DDDDDD ) jak razem z moim komputerem umierają tulipany. A wiewiórki i tak są zadowolone :DDDDDD 

Dobrze,  że mam sprawny telefon chociaż :DDDDDD


piątek, 15 kwietnia 2016

Chcę zapamiętać

Kiedy moja Mama była małą dziewczynką, jeździła na wakacje w to samo miejsce, w które wiele lat później woziła nas: mnie i moją młodszą siostrę, babcia Zosia - na wieś, niedaleko Kraśnika.
Są tam wciąż pachnące sosnowe lasy, suche łachy piasku z  malutkimi, szkarłatnymi kropelkami goździków i niteczka rzeki, w której taplałam się od rana do wieczora, obserwując łątki i świtezianki. Mam nadzieję, że wciąż chłopcy ze wsi kąpią w upalne dni konie, a wzdłuż drogi przez pola ciotka czasem sadzi truskawki. Czasem śni mi się smak i zapach ogromnych, gorących bochnów chleba, po które latałam do GS-u i czuję na języku pękające bąbelki oranżady w proszku. 

W małej, wiejskiej bibliotece, wypożyczałam „Paddingtona” i „Timura i jego drużynę” i „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, a w sobotnie wieczory podziwiałam moje piękne kuzynki, jak szykowały się na zabawy taneczne. Pewnego wieczora chłopcy, deklarując głęboki podziw dla kuzynki Danki, rzucili w nas ..... młodym puszczykiem. Danka prychnęła, zadarła głowę wysoko i wysyczała: Końskie zaloty! Potem pozbierałyśmy biedną sowę i zaniosłyśmy ją do domu.

Ponieważ tego dnia Mama albo Babcia kupiły w sąsiedniej wsi świeże mięso, puszczyk został nakarmiony z bezpiecznej długości patyka krwistymi kawałkami wątroby. Potem rzucił się na kota, zamienił mu ucho w znaczek pocztowy i prawie urwał mu ogon, zrzucił garnki z drabiny na strych do miski z serwatką, a potem spokojnie przysiadł, trzymając się szczebli szponiastymi łapami, i łypał na nas, mrugając raz po raz, trzecią powieką. Był piękny: mały i bardzo, ale to bardzo groźny.

Po jakimś czasie zlazł na piechotę z drabiny, wylazł na podwórze i pomaszerował śmiesznie kiwając się na boki i podskakując (wciąż na piechotę) do trześni, koło płotu. Zabronili mi za nim łazić, więc z drewnianych schodków patrzyłam jak usiłuje wleźć na drzewo. W nocy było słychać dzikie wrzaski kota i skamlenie psa Murzyna - skutecznie dowodziły sowiej odwagi.

Następnego dnia poszłam sprawdzić czy puszczyk wciąż jest na trześni, ale poszedł w swoją stronę. Mam nadzieję, że spacyfikował wszystkie miejscowe koty i ciekawskie psy i żył w dobrym zdrowiu przez wiele lat.

Mama opowiadała mi jak Tadzik (dla mnie wujek Tadzik, mąż ciotki Władki) zabrał ją wieczorem na mokrą łąkę i pokazał świetliki. Mała Elżunia wkładała je sobie we włosy: błyszczały jak zielone spinki, mrugając do latających wszędzie świetlikowych facetów. 

Bardzo, ale to bardzo chciałam też zobaczyć świetliki. Wujek Tadek mnie też zabrał na tę samą łąkę, któregoś upalnego wieczora i ja też patrzyłam na miłosnego Morse'a świetlików. Później nie widziałam ich już przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Aż do pewnego czerwcowego wieczora.

Spotkaliśmy się z Przyjaciółmi na polanie, w lesie. Tuż przed Nocą Świętojańską. Paliliśmy sobie ognisko, gadaliśmy, dzieci biegały w ciemnościach jak szalone, W pewnej chwili jedna z córek naszego kolegi przybiegła i oświadczyła, że tu są „takie świecące robale” - to były właśnie świetliki. 

Pomyślałam o mojej bardzo chorej Mamie. Jedyne co mi przyszło do głowy, to to, że się ze mną żegna w ten sposób. 

I pożegnała się. Poczekała na mnie. I odeszła. Mam nadzieję, że teraz wciąż mała Elżunia, z rzadkimi, jasnymi włosami, biega za chudym, cichym Tadzikiem i razem idą na mokrą łąkę popatrzeć na świetliki.


Tak mi się przypomniało. Kilka dni temu był u mnie ktoś kto lubi myszy. Przypomniało mi się, że kiedyś kilka takich myszowych rysunków zrobiłam, a przy okazji znalazłam bardzo stary rysunek o tym jak oglądam świetliki.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

W Gdańsku

Było fajnie.

Było fajnie, a nawet bardzo fajnie, chociaż wpadłam do Gdańska i z niego jeszcze szybciej wypadłam.

Było fajnie, bo miły człowiek w nadmorskiej knajpce, ugodzony naszymi bolesnymi spojrzeniami zagłodzonych hien, stwierdził, że znajdą się jakieś resztki na ostatnią pizzę dla nas. I jeszcze dostałam wiadro herbaty :D Poszliśmy potem na plażę: ciemną cichą i prawie całkowicie wyludnioną. Wróciliśmy zmęczeni do hotelu, a rano............

Pognałam na targi :DDDDDD Okazało się, że jak zawsze, w ciągu ostatnich kilku tygodni, pokręciłam godziny i mogliśmy jeszcze wrócić nad morze i powłóczyć się po plaży przez kilka chwil. Z chłodnymi twarzami, muszelkami w kieszeniach, płucami pełnymi wiatru i butami pełnymi piasku wróciliśmy do hali targowej.

I zaczął się młyn :DDDDD Pełno ludzi, ryk głośników, sceniczne prezentacje talentów wszelakich, śmiech, gadanie, bieganie. Obłęd w ciapki :DDDDDDDD Zostałam zaopatrzona w tablicę (E. zadzwoniła i zapytała: Porysujesz? Porysujesz! Będzie fajnie - zobaczysz! :DDDDDD), przypięłam kawał szarego papieru, owinęłam się „bioróżnorodnym” fartuchem i zaczęłam mazać :DDDDDD 

E. miała rację - było fajnie :DDD W jednej łapie dzierżyłam pędzel ławkowiec, a drugą podpisywałam książki :DDDDD Do tego gadałam, gadałam, gadałam, aż ochrypłam - nie było trudno, bo zdarłam gardło poprzedniego dnia na warsztatach w Poznaniu - malowaliśmy z dzieciakami łąkę dla pszczół w Składzie Kulturalnym.O, tak łąki wyglądają :DDDDD

I na koniec: tak wyglądają Urszula i Urszulka, kiedy nie badają co się dzieje w lesie, bo są na targach  :DDDDD 


I na koniec tylko się pochwalę, że „leśne” wydawnictwa dla dzieci (w tym moje „Sekretne życie ptaków” i „ Życie lasu”) Leśnego Studia Filmowego w Bedoniu dostały medal

niedziela, 28 lutego 2016

Jestem Poznanianką :D

Powywnętrzałam się trochę.

Nie za bardzo, ale jednak :D W dodatku już prawie rok temu :D

Jak się komu chce, to zapraszam tutaj  - do PULSU POZNANIA :D Na stronie 38 gadam z Joanną :DDD

A tu mój Poznań :) W każdym razie ja go tak widzę :)











sobota, 27 lutego 2016

Selfie 2

No tak, miało być tak pięknie, a jest chyba coraz gorzej?

Z nosa mi cieknie (dziecięce krople w spraju chyba już wypaliły mi dziurę w zatokach), kicham jak z moździerza i od tego bolą mnie już żebra - chyba już mi się połamały?

Tabletki mi się kończą, a smród czosnku ciągnie się za mną jak za wojskiem. Straciłam już smak i węch, a jednak dziwnie blisko czuję antybiotyki?

Przez załzawione oczy prawie nic nie widzę. No, może zachwycony pysk Krzysia, który wiernie trzyma wartę w łóżku.

Jeden kot robi na mnie kurs shiatsu, a drugi poczuł zew wiosny i polazł gdzieś - pewno urozmaica sobie dietę?

Moja dieta dziś składała się z czosnku i rosołu, ale o tym kiedy indziej. Póki co kolejne selfie, a poniżej tekst piosenki sprzed potopu, który opowiada o moim dzisiejszym samopoczuciu:) Kto zgadnie kto to śpiewał?

W nagrodę podzielę się witaminą C :DDDDDD


Leżę na dużym wygodnym łóżku, przykryta czymś ciepłym i puszystym
Leżę i właściwie o niczym nie myślę, zresztą nie mam o czym
Od czasu do czasu coś mi przypomina... nic ważnego....
Leżę... leżę.... leżę
Z nogami lekko uniesionymi w górę, głowę mam tak jakoś ciężką
Prawie nie wiem gdzie się ona znajduje
O rękach mogę powiedzieć tyle tylko, że są wolne
Mogłabym swobodnie zrobić z nich jakiś użytek, ale nie chce mi się
Leżę, po prostu leżę, nie śpię, nawet nie drzemię, niczego nie słucham
A ty lubisz tak? No powiedz: a ty lubisz tak?
Do tego wszystkiego wcale nie jestem głodna
Trudno byłoby mi powiedzieć jak się czuję, raczej niespecjalnie
Ale mnie to nie obchodzi
Leżę... leżę.... leżę
Nie  śmieję się, nawet się nie uśmiecham,
Nie docierają do mnie żadne zapachy, szkoda
 Nie czytam, i nie dlatego, że nie lubię - po prostu leżę
Nie potrafiłabym nawet powiedzieć czy się niczym nie przejmuję
Ciekawe czy mam otwarte oczy, czy właściwie zamknięte?
Byłby to jednak za duży wysiłek spróbować otworzyć je
Gdyby okazało się, że są zamknięte 
Lub odwrotnie: zamknąć gdyby były otwarte
A ty lubisz tak? Powiedz: a ty lubisz tak?



piątek, 26 lutego 2016

Selfie

Padłam.

Jak kawka. 

I leżę jak ten Łazarz.  Kaszlę,  hojnie wspieram przemysł farmaceutyczny, odżywiając się medykamentami, oraz celulozowy: utylizuję gile w kolejnej rolce papieru toaletowego,  bo chusteczki już mi się skończyły. Pies i oba koty grzeją mnie z góry i z dołu. Nie mam siły czytać, ani oglądać, bo moją biedną głowę wypełniają kłęby gorącej, mokrej waty. Pogadać tez nie mogę: strasznie boli mnie gardło i nie mogę wydać z siebie żadnych artykułowanych dźwięków (głos mam jak ten słowik co konie dusi).

Ale nudzę się strasznie :D To się narysowałam w telefonie :DDDDDD



Wczoraj było gorzej,  ale jeśli dziś mam siłę podnieść ręce,  to znaczy jutro będzie jeszcze lepiej :DDDDDD



P.s.: Czy można sobie wykichnąć mózg w chusteczkę?

wtorek, 23 lutego 2016

Muszę coś napisać

Bo pęknę.

To piszę. 

Była sobie raz królewna. Nie była ani zbyt mądra, ani wielką urodą nie grzeszyła - była taka sobie - całkiem zwykła. 

O matko - wcale mi to pisanie nie wychodzi. Chyba czas pospotykać się z jakimiś ludźmi - nie samym chlebem (czy też zarabianiem na chleb - na jedno właściwie wychodzi) człowiek żyje.

Królewna miała się uprzeć jak wół i wędrować. Jak u Morcinka: w żelaznych trzewiczkach, z kosturem okutym  żelazem w delikatnej dłoni, przez wiatr, deszcz i spiekotę. Oczywiście szukając ukochanego. Ale się wkurzyłam - zirytował mnie ten stereotyp. 

No, bo co do Jasnej Anielki? Tentamjakiś lata sobie, jak kot z pęcherzem, używa żywota z jakąś obcą babą (zwykle te baby, to jakieś tam czarownice, co to rzuciły urok - tralalala - a ci ukochani, to niczemu niewinne pacholątka - terefere!), a nasza królewna, jak potłuczona, błąka się po całym świecie (jak Koziołek Matołek - zwłaszcza matołek) żeby tego niedojdę uratować. Przed czym niby?

Normalnie Penelopy jakieś te królewny-frajerki! Nie lubię Penelopy! Co to za przykład jest? No? Żaden właśnie. Durna baba, zamiast gwizdać na tego niewiernego zwyrodnialca Odyseusza, co latał po starożytności i rozsiewał geny gdzie popadnie, siedziała w domu, tkała i pruła jakieś ponure szmaty i czekała! Trzęsie mnie ze złości! Zamiast wybierać w zalotnikach, wskazywać wdzięcznie paluszkiem i pomiatać, to zmarnowała najlepsze lata. Uch! 

No, dobra - trochę mi przeszło. Penelopą być nie zamierzam, ani nie wdzieję dla idei żelaznych bucików - odradzam ten wzór do naśladowania - można się tylko odcisków nabawić. 

Zezłościłam się trochę przypadkiem - szukałam zdjęć. Poukładały mi się w jakąś historię, ale potknęłam się o te kute buty (szkoda, że królewny nie były kute na cztery nogi) i z bajki nici. Za to zdjęcia zostały.

Zdjęcia z przedziwnej wyspy, na którą trzeba polecieć, albo rzucić się wpław przez morze. Gdzie w białej jak mleko mgle mieszkają różne historie. Na pewno mogą być zakręcone:


albo dramatyczne jak atak husarii:


A czasem trzeba spojrzeć do kałuży, żeby je zauważyć:




I wtedy można zobaczyć kwiat paproci:

Albo sceny jak z Tytusa Andronikusa: 



Można też wejść do zakazanego lasu: 

i posłuchać jak driady śpiewają kołysanki swoim drzewom:


Normalnie widać jak drzewa tańczą w takt piosenki :)

Można się tu zatrzymać - jest dziwnie, trochę strasznie, ale pięknie. Warto jednak pójść trochę dalej ścieżką przez las:

Droga sama zaprowadzi do zamku:

To zimowa rezydencja Eola. Spuścił wszystkie swoje wiatry ze smyczy i daje im się wyszaleć. Sam siedzi w zamku, bo wiatry rozszalałe na wolności tak wyją, że nawet jemu trudno to wytrzymać ;DDDDD