Nareszcie.
Jasne, już połowa miesiąca, ale wreszcie jest taki listopad jaki powinien być: pada, a nad głową przeplywają ciężkie od deszczu, ołowiane chmury. Dobrze być wtedy w domu. Pić gorącą herbatę i patrzeć jak, całkiem już nagie, drzewa tańczą swój coroczny dance macabre, wyginając na wietrze czarne szkielety gałęzi.
Nie martwi mnie to. Drzewa odpoczną, a na wiosnę z tych czarnych kości wybuchną bezwstydnie zielone listeczki - coś się kończy - coś się zaczyna i tak w kółko. Niech tańczą - lubię to.
Wczoraj przeglądałam którąś z książek i między kartkami znalazłam pięknie wybarwione liście perukowca, znalezione kilka dni temu w ogrodzie - jak kurtki staroświeckich mundurów wojskowych albo żebra.